WILK W OWCZEJ SKÓRZE CZYLI NOWY W RODZINIE

WILK W OWCZEJ SKÓRZE.

Niepozorny z wyglądu, coś jak podwyższone kombi, takie sobie pokryte sporą ilością chromu autko.

Jednak   dla osoby  mniej rozważnej a bardziej romantycznej  stanowi  fajne rozwiązanie.         Zapoznanie się z parametrami technicznymi oraz konstrukcyjnymi sprawia,  że z pod skóry owcy wychyla się wilk i to wilk z kłami.  Dlaczego ?  Ano wystarczy zauważyć, że samochód oparty jest na solidnej ramie, posiada silnik 2,5 TD –  o mocy 178 KM, ( fabrycznie bez dpfu),  wyposażony jest w automatyczną skrzynie, biegów z możliwością ręcznej zmiany biegów. Do kompletu posiada także  napęd typu superselekt2 – jest to rozbudowany  ”napęd terenowy”- z możliwością  jazdy:

z załączonym tylnym mostem (czyli zwykły napęd  na 2 koła)

Kolejna pozycja   to 4H  – CZYLI  możliwość jazdy na 4 kolach – nawet na drogach utwardzonych – dzięki zastosowaniu międzyosiowego  mechanizmu różnicowemu, – tu dodam, że można bezpiecznie załączyć  przód do prędkości 100km/h

Następne położenie   – to 4H +BLOKADA CENTRALNEGO MECHANIZMU RÓŻNICOW

Kolejna pozycja to  redukcja  4L – napęd na 4kola ze spiętym centralnym dyfrem oraz reduktorem.

Już sam ten napęd daje wielką frajdę z jazdy   – a do peli szczęścia samochód wyposażony jest w blokadę tylnego mechanizmu różnicowego, załączany przyciskiem na desce rozdzielczej a realizowany przy współpracy z kompresorem pneumatycznym .

Do pełni szczęścia wielkość nadwozia,  wymiary zewnętrzne, wymiary terenowe , w połączniu z pojemnością samochodu robi wrażenie.  Pozycja kierowcy / w pierwszym momencie , po zajęciu miejsca za kierownicą / jest zupełnie inna, niż w patrolu – niższa, siedzi się zupełnie jak w samochodzie osobowym. Natomiast z tylu – opowieści pseudo fachowców  ,że jest ciasno , nisko i ogólnie do bani- są wyssane z palca. Przy ustawieniu fotela kierowcy  pod 178 cm gościa odległość między oparciem kierowcy a tylną poduszką wynosi dobre 40cm  , natomiast ta sama odległość za siedzeniem pasażera to już absurdalne 0,5 m/

Do kompletu dodam, że bagażnik do linii okien wynosi coś około 500l a po położeniu foteli tylnych oraz do linii  dachu pojemność ta staje się  praktycznie kosmiczna –coś ponad 10000000 litrów J

Skąd takie wymiary ? ano POWSTAŁ ON Z tego samego mariażu,  którym poszli inni japońscy konstruktorzy samochodów: 4runner powstał na bazie hiluxa, pathfinder  z  nawary a nasz wilczur zwąchał się z L200.

Co fajnego, kąty  terenowe …………………

Na zakończenie tego  zbyt obfitego tekstu dodać należy , że wyposażenie zwiera wszystkie elementy niezbędne do komfortowego podróżowania w terenie   czy wypady w dalekie kraje.  Wyposażenie jakie znajduje się  na  pokładzie to : klimatronik, el wszystkie okna, centralny zamek, podgrzewane, sterowane i składane  elektrycznie lusterka zewnętrzne, skórzane, podgrzewane i sterowane elektrycznie fotele , poduszki powietrzne z możliwością odłączenia p.pasażera, radio z kamerą cofania, czujniki parkowania,.

Wg  mojej oceny , – wyposażenie takie jest wystarczające do komfortowej podroży i na tyle bezpieczne (mało skomplikowane w wyposażeniu  elektronikę) . że wśród Rosjan –  Mitsubishi Pajerosport2 zdobył sobie miano „Japońskiego Uaza”  J

HILUX AT 35 ARCTIC TRUKS REVO ZABAWY W PIASKU

Podejrzewam, że kolegę z Sokółki trochę zdziwiła nasza mała piaskownica do zabawy w offroad.

Wysoka wydma, ze stromym i wąskim dojazdem  po grani może spodobać  się każdemu a nawet lekko zestresować.

Tu pozwoliliśmy sobie na ciut więcej fantazji. Podjazdy , zjazdy i piaszczyste trawersy – nie robiły na Arcticku najmniejszego wrażenia.—po dopięciu  przedniego napędu  oraz reduktora – nasz khaki wędkarz zaczął zachowywać  się jak typowy czołg , przejeżdżał wszędzie i po wszystkim.  Na dokładkę ,  gdy wyłączyłem kontrolę trakcji , zablokowałem tylny dyfer i leciutko upuściłem powietrza z opon – czołg zamienił się w poduszkowiec i gdyby miał teren z bagnami na pewno także by je pokonał.

Dlatego chcąc go jednak zakopać , ale tak na amen – trzeba było wyłączyć reduktor i przedni napęd. Wtedy kopanie do jądra ziemi  i zagrzebywanie hila było już o niebo łatwiejsze.

Jednak, z każdej piaskowej pułapki, zagrzebany na dębowo – wychodził  bez problemu po włączaniu przodu.

ABY upewnić się  w możliwościach tego Hila, WYŁĄCZYŁEM  reduktor – i ?? i nic – podjazdy nadal wykonywał bez szemrania, zjazdy były nadal stabilne i pewne chociaż oczywiście wykonywane nieco szybciej.

Czuło się wręcz pewność,   że piachy i luźne nawierzchnie zostały stworzony dla HILUXA ARCTIC TRUKCS AT 35.

Aby zakończyć te ochy i achy , muszę dodać te kilka słów krytyki : – koła 35” – nie da się ukryć:  ich masa i wielkość powodują, że wyraźnie czuć  ich pracę na nierównościach a nawet uderzenia w układ kierowniczy. Zapewne można by zmniejszyć   ten efekt montując „mocniejszy” amortyzator skrętu ale wtedy znowu trudniejsze byłoby kręcenie kierownicą – lub dać amortyzator wspomagany sprężyną – i tak zaczyna się brnięcie w kolejne przebudowy ? I tu pojawia się pytanie : czy na pewno gra jest warta świeczki

hilux arctic truck at35 – WRACAJĄC DO MERITUM


Dzięki uprzejmości Maćka z firmy Steeler – miałem możliwość przypomnieć sobie jak to „ze lnem było”. Umówieni na parkingu przy McDonaldsie , ze spokojem oczekiwałem Maćka, byłem pewien że nie przeoczę  ARCTIC TRUKSA – zawsze w krzykliwych kolorach, (jak to demokary) na wielkich kapciach – wyposażonego w cuda naj 4×4 techniki.

I pewnie siedziałbym tam do dzisiaj – gdyby nie wszechobecne komórki. Okazało się, że AT35 – w obecnym wydaniu nie jest żadnym DISCO CAREM walącym po oczach jaskrawą barwą lakierów, chromów i innych błyskotek – natomiast SPEŁNIA wszystkie warunki samochodu Terenowego. Cale nadwozie matowe khaki(folia) z dodatkami pokrytymi czarnym (a jakże!) matowym raptorem – z   dyskretnie zamontowanymi  specjałami: WARN, Safari snorkel, czy „Lasery” – sprawia, że AT- dla wprawnego oka jest samochodem    niemal idealnym – i tak jak przypuszczaliście przemknął obok mnie nie zauważony.

Nic to , pierwsze gaduły, ustalenia co, gdzie i jak, a że dni krótkie bez zbędnego ociągania wyruszamy na „moją” fotołączkę plenerową.

Już pod czas asfaltowej jazdy oceniam walory Hila AT – i od razu duży „+” – cichy silnik, wraz z napędami, sprawia, ze do prędkości około 100km/h podróż tym samochodem jest naprawdę przyjemna. Ta zaleta jest przeze mnie zawsze bardzo doceniana – samochód w zakresie pracy silnika do około 2500obr – czyli także w ruchu miejskim jest nie do przecenienia. Przyspieszenia czy też prędkości max czy autostradowe są zupełnie wystarczające i zadowalające – chociaż u kierowców sportowców/rajdowców mogą wywoływać lekki uśmieszek  czy nawet kpinę. Chciałbym tylko zapytać – czy  Ci kpiarze wiedzą do  czego służy pickup? NA PEWNO – nie do wyścigów.

OK, co słychać na łączce ? Oczywiście nasze ciekawskie  koniki przywitały nas radosnym rżeniem. PEWNIE zastanawiały się do czego stosuje się takie zabudowy jaką posiadał nasz hil.

Wersja zabudowy (którą przecież można sobie dowolnie wybierać, konfigurować i montować) dla wędkarzy , posiada np. szczelne szuflady umożliwiające przewód żywych przynęt  czy ryb, a także np. brudnych zabłoconych „gumiaków” no i dodatkowy gadżet – specjalna miarka do sprawdzania długości złapanych okazów – utwierdza nazwę „wędkarz”.

Poza tym pokrycie zabudowy jest wykonane z chropowatej, antypoślizgowej „substancji” umożliwiającej  bezpieczne poruszanie się po niej. Można także podjechać tyłem do akwenu wodnego , rozłożyć sprzęt wędkarski , z lodówki wyjąć zimną „kolę” ( na tylnej burcie zabudowa posiada otwieracz do butelek), zarzucić przynętę i siedząc na hilu delektować się pięknem przyrody oraz np. urokiem mazurskich jezior.

Posiadając HILA 35 – bez problemu dotrzemy nad brzeg każdej wody nawet gdy dojść do niej nie łatwo.

Dla wędkarzy „długoterminowych” nad tylnym orurowaniem umieszczono także specjalną platformę do przewożenia, rozkładania i użytkowania namiotu dachowego.

Kolejna zaleta i wg mojej oceny w żaden sposób nie nazywałbym tego „gadżetem” – to specjalne stopnie rurowe – automatycznie opuszczające się po otwarciu drzwi oraz podnoszące po ich zamknięciu.  Po pierwsze dzięki opuszczeniu łatwiej się wsiada do wysokiej terenówki a po ich zamknięciu (podniesieniu) – chronią boki nadwozia nie zmniejszając prześwitu.

Dodatkowe lampy ledowe  „LASER” – TO jest mistrzostwo świata samo w sobie – zasięg poza horyzont a widoczne z drugiego końca Polski.

To tyle na temat prób wzrokowo ,  wizualno/gadżeciarskich .

Kolejne kilka słów na temat prób piaskowo/ terenowych . 

Rumuńskie opowieści cz vi

„Dzidzia i Czarkowe pomysły, zagubiona w chmurach Strategica i niemieckie załogi oraz Transalpina i co z tego wynikło”

Po opuszczeniu skalnych tuneli, ponownie zaczęliśmy szukać noclegu w bookingcomie , w pobliżu wjazdu na trasę wojskową strategicę – jakoś  ufając  Bookinkowi znaleźliśmy  nocleg nad jeziorem  w fajnym pensjone. Tu dotarliśmy jeszcze za widoku. Niestety, pensjone może i   bella ale ponieważ byliśmy „po sezonie i przed” to drzwi zamknięte na głucho. Zaczęliśmy zastanaw iać się co dalej. Czarek wpadł na jedyny rozsądny pomysł – pytać w najbliższym sklepie. Jak wszyscy wiedzą , najlepiej poinformowane są ( oczywiście poza sekretarkami w dziekanacie )   sklepowe.   się, że Pan Bóg jednak czuwa nad nami, albowiem  kunok garbunok zaparkowany był vis’a’vis Pensjonatu u Dzidzi.  I wtedy właśnie poznałem tą drugą stronę, bardziej mroczną. DZIDZIA   a właściwie Dzidzi zamiast widzianej oczami wyobraźni Czezarego Cz – biuściastej, blondyny okazał się…………. postawmy, barczysty, wąsiasty Rumun, biegle władający j. angielskim „biznesmen”. Oczywiście nie był to żaden japiszon w obcisłym garniturku i mokasynach ale prawdziwy  miejscowy znawca potrzeb turystów. A przecież ta miejscowość „Malaja” żyła z turystyki.  I tak , nie bacząc, że już po sezonie i dopiero co wrócił z Bukaresztu, że trzeba napalić w piecu aby ogrzać wymrożone pokoje, wodę – bez wahania odnalazł nas w miasteczku i zaproponował nocleg. Pokoje co prawda rustykalne wyposażone jedynie w  łoża małżeńskie ( ale jakby co oferował deskę  J  ), zimno jak w psiarni ale co tam – woda bieżąca i prysznic przekonały nas do noclegu. Na zapytanie, o ew. kolację , nasz już od tej pory ulubiony Rumun , wykonał 1eden telefon, typu:” Siarra i wszystko jasne”. Zostaliśmy zaproszeni do jego pizzerii no , na co? Offkors na super wypasioną „rumenianapizzea” ze wszystkimi dodatkami, – wielkość „będzie pan zadowolony” – patrz foty. A że specjalnie dla nas powstawały dwie pizze – dlatego przeprasza ale pracownica musi nagrzać piec, więc dał nam czas na odświeżenie i za ½ godziny zaprasza na kolację. Do pizzy, wesoła kelnerka zaproponowała Cotnar – miejscowe winko, w wersji półsłodkiej, idealnie pasujące do pizzy. Pod czas konsumpcji, przy rozmowie o niczym – ze zdziwieniem zauważyliśmy że nie mamy pojęcia jak w języku Vladów mówi się dziękuje. Wymowa „multumestc” nie  bałdzo nam pasowała , więc poprosiliśmy  o jakiś „lokalny” zamiennik. A że Rumunia historycznie bliska jest ROMAnii to lepiej  brzmi i pasuje „Grazie”. Gdy już większa część pizzy  była za nami  a i cotnar  się kończył nasz czujny gospodarz zaproponował nam swojskie „czarne wino” – coś ala polskie, winogronowe pędzone na strychu. No i to słynne „po małym kieliszeczku” w wydaniu Dzidziego  – to był taki stakańczyk 0,8l.  gdy mieliśmy już naprawdę wesoło pod czapkami – i usłyszeliśmy a może byśmy „zdegustowali” palianki, zapaliły się  nam kontrolki rezerwy i check engine.  Wylewnie (bardziej by pasowało bełkotliwie) podziękowaliśmy gospodarzowi za kolację i dziarskim krokiem ( szła dzieweczka do laseczka), przy wtórze psów pomaszerowaliśmy na kwaterę (2gi dom po prawej czyli około 50m) – a nam zeszła się godzina J .

Zapewne, stale mająca nad nami pieczę opaczność to sprawiła,  ze następne wspomnienia, to mroźny poranek na tarasie i Czarek pochrapujący w zupełnie innym pokoju niż nasz nr3. Nie będę rozpisywał się  na temat śniadania  czy psa Dzidziego, który :”dont like strengers end neighbors” – ale zmienił zdanie   (pies nie Dzidzi ) po zjedzeniu około 0,5 kg, szynki natura w plastrach- wprost z Auchana  J .

Nasz ulubiony Rumun, zaproponował przed wyjazdem po kubku kawy z expressu oraz zajebistym dopiero co wyjętym z pieca , ciastkiem drożdżowym z jabłkiem. Kurcze, nawet pisząc, pociekła mi ślinka. Na dodatek kawa – prima sort – do kupienia tylko w 3ech krajach – Rumunia, Albania i Włochy.

                Z trudem opuściliśmy gościnne progi miasteczka Malaja, objadając się ciastkami kupionymi na drogę udaliśmy się na poszukiwania tajemniczego w opisie wjazdu na  Strategikę.  Może w tym momencie dodam o co kaman z tą strategiką – jest to  droga wybudowana przez  reżim Nikolaje mająca łączyć ze sobą dwie części kraju i umożliwiać szybkie przerzucenie wojsk w kierunku alp transylwańskich. Trasa nie tak wymagająca ani terenowa ale widoki, które oferuje są naprawdę warte przejechania tych 50km (jeśli dobrze pamiętam).

Pierwszy wjazd okazał się  zbyt trudny, śliski i w czasie deszczowej pogody nie  do podjechania (tak właśnie określił ten odcinek Miszkaglosrozsądku. Natomiast kolejny, mimo, że w pierwsze chwili ciut kamienisty, stromy i mokry – ale jak wcześniej pisałem – musieliśmy go pokonać.

                Wystarczyło wjechać, czy ja wiem, pierwsze 500m, pokonać pierwszy zakręt aby Czezaremu ponownie zaświeciły się w oczach (ponieważ ten reportaż czytają  różne osoby, dostępny jest całą dobę, poza  tym może zawierać  sceny nieodpowiednie dla młodszych dzieci oraz światło stroboskopowe), fotowidokoku…..wiki – jakby to ujęła pani Beger. Ale w tym przypadku zgadzam się  w 100%. Tylko  o ile Czarek może się zachwycać widokami, bajkową wręcz aranżacją, scenografią powtarzając  w kółko ale jazda, ale bajka   ale ALA,  o tyle, mój tekst nie powinien zawierać co 2gie słowo powtórzeń: fajne, cudne, piękne…………………………… W każdym razie trafiliśmy do lasu wiedźm, które zwabiały  do siebie podróżnych,  polaną i lasem na których kolory NIE mieszały się ze sobą ale układały w trzy pasy – sinoszary, ciemno zielony i jasnozielony. Na skraju polany stała sobie chata, otulona mgłą. Z czarnego komina, wydobywał się płożąc po czarnym dachu,  czarny, gęsty, dym.  W oddali, było słychać szum drzew, przez które, co jakiś czas przedzierały się  słabe okrzyki Jasia i Małgosi. W tym momencie, obaj  wykonaliśmy szybki spojrzenie na zegarki  i zacytowaliśmy Eddiego Murphy z Gliniarza z Beverly Hill’s   – „dosyć tych pierdół, czas na zwiedzanie”.  Podjazd pod górę zajął  nam może z 15 sek. I tu kolejna atrakcja – zima, śnieg padający na różne sposoby, mgła i chmury…. Troszkę nas to zaniepokoiło. Droga, którą każdy jechał jak chciał, tzn jak mu pasowało – miała szerokość niezłego hajłeja, – wyjeżdżone  w  śniegu i błocku ślady zupełnie ginęły w chmurach. Gdyby nie GPSY, dawno byśmy stracili w tej mgle kierunek- a wtedy, kto wie co by się stało.  J J

                Nagle, w chmurach, czy też we mgle zobaczyliśmy nikłe ogniki. Wodziły one na manowce, sprowadzając podróżnych  wprost na bagna. Ogniki te powoli, jakby nie pewnie zaczęły zbliżać się w naszym kierunku, wydając przy tym znane nam odgłosy, jakby pracującego na wysokich orotach silnika syrenki??? Ramtttttttaaaatam, rammmtttttattaatram – tylko skąd tu syrenka.? Po kilku chwilach sytuacja się wyjaśniła – podjechali do nas sympatyczni rumuńscy offroderzy – swoim autem na wypasie, Auto Union, Dkw Munga – oczywiście w oryginale, z dwusuwowym silnikiem i zadaszona plandeką , oczywiście dla  wygody – bez drzwi. ( Lutku, pamiętasz   te czasy gazików w wersjach soft lub bikini, i nas wierzących w niezabitność GAZów, …………….. „ale to już było i nie wróci więcej” jak śpiewała Marylka R.) . A z jakim to problemem podjechali do nas rumuńscy „brathers in mud”. Po chwili konwersacji – oczywiście Czarkowej – okazało się, że w tej mgle zagubiły się prowadzone  przez nich załogi niemieckie.  Oczywiście obiecaliśmy jakby co, wszelką dostępną  przez nas pomoc, która na szczęście, już za kilka minut okazała się zbędna. I ponownie przypomniały się dawne czasy, gdy podczas rajdu M     UNCHEN-BRESLAU, Niemcy jadący wg rbooka, potrafili wyjeżdżać z każdej strony skrzyżowania. W tym przypadku było niemal identycznie : z prawej pojawił się  cherokee xj, z lewej wyskoczyły dwa Iltisy a z przeciwka kolejna Munga. Machnięcie ręką na pożegnanie  i dalej w drogę. W między czasie przestało śnieżyć, chmury i mgły się podniosły lub opadły a i nam, na samo wspomnienie zagubienia klientów chciało się  śmiać i poprawiły się humory także.

Czarek Cz z tego ubawu, połączonego z poprawą pogody , tak się rozanielił, że zamiast patrzyć na drogę, bujał w niebieskich obłokach i …………………. wpakował nas w jedną, jedyną dziurę wypłukaną przez wodę spływającą z gór i widoczną   z  daleka  !!!  Omal nie położył Maxa na boku, ze   zdziwieniem pytając co się dzieje?  Czemu moje (pilota) lusterko niemal dotyka ziemi?????????????? Na szczęście udało się wyjechać z ziemnopiaszczystej pułapki – dzięki zaangażowaniu, ofiarności i umiejętności a także siły mięśni coodrivera (pilota) czyli moim. Podparłem naszą lodówkę i po zapięciu napędu 4  L – powolutku, bez kopania kołami, za obiecaną miarkę owsa – dzielny Konik Garbusek dziarsko wyjechał na równą drogę.

Dalszy ciąg „Strategiki”,  upłynął nam już na bezpiecznym podziwianiu widoków, rozmów o wymarzonych terenówkach, oraz obgadywaniu i obrabianiu „d” naszym  serdecznym przyjaciołom. W pewnym momencie z zakrętu wyłoniły się dwa Land Rovery. Niby nic dziwnego  bo to przecież kultowe autka i nawet te dwa egzemplarze – jeden to NEW DEFENDER,  w Polsce jeszcze ciągle na zapisy, A druga to zaokrąglona , również  nowość z pod znaku zielonego jajka – DISCOVERY 2021 – nie robiły takiego wrażenia  jak ich załogi. Kierowcy,  w odprasowanych koszulach, kamizelkach typu garniturowego do tego oczywiście pod krawatami  i ich pilotko/pasażerki w sukienkach typu koktajlowego, w naszyjnikach i zapewne w szpilkach typu „LeBouton”- a przynajmniej tak sobie wyobrażaliśmy  J .

                Od pewnego już czasu, podziwialiśmy ogromne i wyjątkowo piękne pasmo górskie – ciągnące się po naszej lewej stronie, ocienione stoki północne. Monumentalne szczyty, zaśnieżone doliny i pełnia zimy po tamtej stronie – kontrastowały z jesienną, żółcią i złotem oblanej słońcem położonej na południowych stokach  strategiki.

                Ale to był masyw Alp Transylwańskich – stąd nazwa Transalpina !!. 2dwie z 3ech wymarzonych przez Czarka tras – za nami – i teraz kolejna decyzja, co dalej ?  Właśnie dotarliśmy,  do wjazdu na Alpinę, czasu mamy jeszcze trochę, pogoda znośna, chociaż śnieg pada, temperatura na zewnątrz oscylowała w okolicy + 0, wiec decyzja zapada- w lewo. Tzn jedziemy alpiną do oporu, gdy dojedziemy do wjazdu spróbujemy coś wy..ciorbać miejscowego, i w tył na lewo  ponownie aż na drugi koniec tranalpiny.  Jak postanowiliśmy, tak i zaczęliśmy realizacje………. . Zima w pełni, śnieg aż miło, opady zaczęły się zagęszczać a trasa , ze w Polsce ze świecą …………. . Wysokość ze 2500 m.n.pm. a czarna mimo śniegu, zjazdy aż miło , kąty dochodzące do 40%, zakręty i serpentyny, po 180st, i pustka, samochodów 3szt na trasie, i ciężarówka , którą przepuściliśmy i to wszystkie. Po około  30min, na trasie pojawiły się znaki drogowe  ostrzegające o spadających odłamkach skalnych.

                Fizycznie, te odłamki leżały na drodze, na obu jej pasach ruchu a ślady na asfalcie, mówiły, ze gdybyśmy przejeżdżali 5 min wcześniej to kilka z nich miało szansę na wymianę silnika  w D-maxie,  ew zabranie do Warszawy , na tylnej kanapie ze świeżo wykonanym  szyberdachem. No i ponowne ahy ochy, foty, widoki, zachwyty i wywalone gały z wrażenia. Fotki Czarka pokazują drogę, jej kształty, zakręty, ułożenie i super widoki. Polecam – oglądajcie bo warto. Zorka pięć z obiektywem Zeissa aż furczała przy zmianie ustawień.

                Gdy już było blisko początku, zauważyliśmy barierę drogową stojącą i zamykającą pas pod górę. Ot siurprajs, DRUM była zamknięta. Ten ciężarowy samochód pozabierał   cały handel obwoźny i zamknął transalpinę.   L – cóż było robić. Nie udało się  dotrzeć do końca czyli początku – ale widać los tak chciał.

I to jest bardzo dobry moment na zakończenie kolejnego rozdziału.  

ALE bez obaw, cdn.

Next edyszyn:

„Opowieści z Rumuni,

Wilkołaki i Dracule vs Wiedźmy i Wiedźminy…..

Czyli drogowskazy  w środku puszczy i śniegi po pachy”

RUMIŃSKIE OPOWIEŚCI CZ5

Nie ma co czekać, cza pisać, bo to już i nudą zalatuje i skleroza lada moment dopaść może. Pierwszy nocleg w hotelu „One milion stars” zakończył się sukcesem, nikt nie został zjedzony, Czarek miał być heppi ale nogi mu zmarzły i dupa ze szczęścia. (przepraszam z „pełni”). Oki, po rozmrożeniu  żarełka ,   szybkim śniadanku (tą razą z powodu zimna ), spakowaniu mułka – ruszamy na kolejne podboje. A ja zaczynam rozumieć dlaczego nawet  świeżutki Czarek nie skusił nieświeci i nie przyszły na kolację. Zapewne stało się tak, za sprawą tajemniczej mikstury, którą wozilim w plastykowym kanisterku.  Mieszanka beny bez ołowiu,  ale za to z domieszką całej listy różnego rodzaju komponentów typy „E”cologicznych-  jakże podobnej do listy np.: na ketchupach, ciastkach, lub też zupkach łowickich –mimo szczelnie zakręconego korka, śmierdziała  tak bardzo, że każdy misiek, który choćby wynurzył nocha ze swojej gawry – bojąc się o swój narząd powonienia natychmiast zwiewał gdzie pieprz , raki zzimują. okejjjj ?

                Starliśmy się czymać traka, tak, żeby sprawdzić jego przejezdność i poznać wszelkie atrakcje na trasie. Za jakiś czas, trafiliśmy do pięknej dolinki, w której kilka chałup, sypało się ze starości , stare pensjonaty straszyły wyłupionymi oczodołami okien,  co jednak przy bliższym zapoznaniu się z tematem – okazało się, że są to, wszystko nowe, ale opuszczone zabudowania, które mogły spokojnie grać w nocy żywych trupów  albo………. Jestem legendą z W.Smithem.

                Jakby za sprawą wspomnianych filmów, nagle, nie wiadomo skąd pojawił się przed nami DETH HILUX, brudna paskowa poobijana buda, na dwóch sztywnych mostach (Krzyśku sorrki to była 6sta toyota) . No i jak przystało – pognał w tumanie pyłu przed siebie.    Z wrażenia zatkało  nas, tym bardziej,  że w miejscu gdzie był ostry zakręt, „kierowca?” hila nawet nie zdjął nogi z gazu i zniknął ze swoim DETH PROOF HILEM w czeluściach drakulandu. No i jak tu nie wierzyć w bajki J . Gościu, był u siebie i nie raz pokonywał tą trasę, jeżdżąc do strumienie po wodę. Zjazd z zakrętu, na „wprost”, skracał drogę o ponad 50%  – co z tego, że była pod kątem na pewno większym niż 60stopni.

Pozdrowiliśmy Vlada, jak przystało na gości w jego krainie i patataj dalej w drogę. Za którymś tam zakrętem – 3 lub 4tymilości beton naszym oczom ukazał się  cud hydrotechniki – tama/elktrownia wodna, jeszcze nie zakończona, w budowie, nie zalana wodą, wysoka na pewnie z kilkaset metrów – dawała pojęcie czemu w dolinie „death hila”, porzucone hotele, wyciągi narciarskie i cała infrastruktura umierała stojąc. Ogrom przedsięwzięcia , i jego  „wynurzenie się jakby znikąd”  zaskoczył nas dokumentnie. Ani foty , ani słowa nie oddadzą tego widoku, no bo jakże przenieść na kartki (monitor, klawiaturę czy inne stosowane w tym celu nośniki) jeżeli dech masz zaparty, usta (tzw dziub), rozdziawiony i jedyne co możesz wyartykułować to cytat  „Dnia z dnia świra” : dżizas . kóffa, ja pier…. A gdy zrozumiesz, że cała dolina, od strony, z której przyjechaliśmy, – niedługo, jak za dotknięciem czerwonego guzika czy tez czarodziejskiej różdżki pochłoną wody, zalewając wszystko co stanie na ich drodze – to włos się jeży na karku.

Kolejny etap podróży minął nam na niemym rozpamiętywaniu jakże sprzecznych planów  boskich, tworzących cudną dolinę  i planów ludzkich, które zniszczą to dzieło dla kilku      Mgw.

                Dojechaliśmy  do  jakiejś miejscowości, podjechaliśmy po obrok  dla konika garbuska, tzn ON. Tu także n napotkaliśmy LC120 w wydaniu damsko/soft, – to była jedna z tych 6ciu i [powiem  szczerze- gdyby nie właścicielka nawet byśmy jej nie zauważyli. TZN LC120 taka zwykła granatowa ale pani  kierowczyni: aż miło było popatrzeć. Wyeksponowane poduszki powietrzne, wraz  z tuningowanymi zderzakami z terenowym zawieszeniem +2”, do tego lakier cobra/khakimat   dopełniały całości …………………..  opppony, takie eleganckie AT.

Czarek myślisz, że Reńka uwierzy ? Jakby co , to się wytnie J  .              

                Następny   Etap zaplanowany przez Czarka – to szybki przelot w okolice TRANSFOGARSKIEJ. Szybki, czyli naszymi ulubionymi, bocznymi  drogami, w większości szutrami lub nawet gliniankami błotnistymi pokazującymi  Rumunie w zupełnie inny sposób.  Ale o tym w końcowych przypisach.  Na teraz wystarczy spojrzeć na fotkę trakcji . gdzie słupy niemal dotykały ziemi,.

OK , cel jeszcze na dzisiaj – dotrzeć do m. Avrig, gdzie w pensjonacie Casa Florea, nasz dzielny poliglota właśnie zarezerwował nocleg.   Na temat nocnego podróżowania jeszcze napiszę. Teraz tylko 1dno  słowo: „cholerny Bukareszt” – wszędzie na drogowskazach Bukareszt. Nie zależnie skąd i dokąd byś jechał, nie zależnie w jakim kierunku –  zawsze masz słuszny cel przed sobą. W pewnym momencie przed nami   miało być rondo – i obaj zaczęliśmy się zastanawiać jak wybrną z tej sytuacji.

Podczas tranzytowych przelotów przez Rumunię ,  zapamiętałem szczególnie  ciekawe nazwy miast, np.:  poetycka „Kluj nepocia”, czy też „ AlbaWarden” skojarzenia z pierwszą częścią Zabójczej broni”

                Kolejny nocleg, minął szybko – a że, Czarek aż zacierał „ kopytka” na samą myśl, że już za chwileczkę, już za momencik , ujrzymy Fogarasze i wijącą się  na szczytach górskich „Trans trasę” – śniadanie, tankowanie  odbyło się ekspresowo. No i tu trafiliśmy na pierwsze kaprysy aury. Siąpił deszczyk, chmury zasłoniły całą okolicę i nici z  widoków „wjazdow/podjazdowych”. Cóż było  robić, wysokość wskazywana przez GPS,  tunele chroniące przed spadającymi kamieniami, serpentyny i stalowe , pordzewiałe konstrukcje słupów, wszystko spowite mgłą (jak z horrorów) – dawało pole dla wyobraźni. Gdyby ktoś trafił w te rejony – proszę o foto początkowej tablicy info – czy moja naklejka trawers.eu jest jeszcze, czy też poddała się siłą natury.

Dojechaliśmy do najwyższego punktu , – jeziorko, mgła, parking, mgła, tunel, mgła  – tunel i ………………… ponownie jakaś  siła (chyba ta najwyższa ) sprawiła, że chmury i mgły zaczęły zanikać, tworząc widoki tak niesamowite, tak bajeczne, że już zacząłem obawiać się o zdrowie kierownika wycieczki. Myślę, ze gdybym stanowczo nie opeerdzielił i postraszył konfiskatę mienia – do tej pory, byśmy snuli się po transfogarskiej – jak dwa  duchy czy widma wodzące turystki/ów na manowce.

Next atrakszyn – miał być wielki ( jak na tutejsze warunki) wodospad. Ponieważ wiedziałem jaki będzie efekt i ile czasu spędzimy u jego podnóża , tak od niechcenia fociłem skały z których ów wodosobiespadał. Zauważyłem ciekawą rzecz.  – na skale, natura bardzo realnie wyrzeźbiła twarz/pysk nieświecia czyli miśka. Fotki jak fotki- pokazałem Czarkowi i już za 5 min, nasze dwa waleczne serca zadrżały z emocji. Poboczem drogi,  biegł na nasze spotkanie, tak ze 3stu kilogramowy niedźwiadek.  Lekko skołowany opakowaniem (widać w tych stronach konserwy mają inny kształt, i dwie osoby w zestawie to norma, o tyle ten duży napis z przodu –ISUZU- nie bardzo konweniował, bardziej pasowałby „KRAKUS”). W każdym razie przeświadczony, że: „śniadanie podano”. Ten król europejskich drapieżników, mimo, ze rozbisurmaniony przez turystów wykazał choć trochę inicjatywy (podbiegł do nas) – ale następny okazał się totalnym olewaczem. Do tego stopnia przyzwyczajony do ludzi oraz związanymi z  ich obecnością kanapkami – czyli slow foodami,  że ten  bezczel otworzył sonie bufet na przydrożnej barierze, oparł pysk na górnej blasze a nogi wywalił  pod do0lną – w ten sposób robiąc wyłącznie głupie miny – dorabiał sobie do  renty.

                I w tym właśnie miejscu aż prosiło by się o zakończenie rozdziału- i tym optymistycznym akcentem,,,,,,,,,,,, ale  NIE,  No po  prostu, było by to popełnieniem  totalnego nietaktu, wobec ukazującego się z za zakrętu obiektu zupełnie jak z gwiezdnych wojen, czy tez startreka – dopieszczonego wielkim napisem, ikoną nowoczesnego surrealizmu, reklamy wizualnej – coś na miarę Peugeota 206 powieszonego  na 8mym piętrze biurowca w Warszawie (Gumiś, mówi to Panu coś ? 😉 ).

Na zaporze wodnej wymalowano CERESIT –  w pewnej chwili pomyślałem sobie , ze być może chodzi tu o błędnie przetłumaczone nazwisko przywódcy  Nikołaj Czauczesku – bo do tej pory, tylko on miał na tyle odwagi, pomysłowości a przy tym charyzmy, żeby wybudować  coś tak nie pojętego jak DRUM trasnfogarska  – i tylko on wiedział, ze straty w ludziach, będą ogromne – ale jako ojciec narodu, budowniczy socjalizmu i świetlistej przyszłości kraju – był gotów je zaakceptować.  – ccytat kombinowany – z czego??

                W każdym razie sama tama J wywoływała całą masę przeróżnych odczuć, coś na kształt tej maramureskiej więc nie będę ponownie ochał i achał- odsyłam do fotek. W przypadku tej konstrukcji zainteresowały nas  dwa wykute w skale tunele. Jeden dłuższy, na trasie przelotowej i drugi  boczny (oczywiście tego drugiego, 😉  jako  pierwszego postanowiliśmy zdobyć) Tunel ten z prawej , wykuty w litej skale, pozostawiony sobie, straszył tajemnicą „szyfru marabuta”, – nawierzchnia pozostawiona tak jak ją wykonały młoty pneumatyczne, nierówna i bardzo porowata. Oświetlenie śladowe,   ale musiało wystarczyć. Przejazd dla jednego samochodu  J.  Za tunelem widok na jezioro, dalej zapewne biuro obsługi tamy zlokalizowane a jakże w paskudnych kontenerach (zapewne sponsorował je CERESIT  😉 ) Nasilający szum spadającej z wysokości wody , sugerował obecność wodospadu –oczywiście  zasłaniały go kontenery.  Cóż praca przy zaporze jest wyjątkowo stresująca a szum wody uspokaja – J .

Zawrotka i ponownie tunelem, wyjechaliśmy i wjechaliśmy do drugiego tunelu aby przedostać się na drugą stronę masywu skalnego.    

                Ale co przeżyliśmy i widzieliśmy część kolejna Wam opowie.

Następny rozdział pt:

„Dzidzi i Czarkowe pomysły, zagubiona w chmurach Strategica i niemieckie załogi oraz Transalpina i co z tego wynikło”

RUMUŃSKIE OPOWIEŚCI

CZ IIII

Wyjaśnień kilka.

Dlaczego piszę te wspominki czy relacje?

Po co tyle opisów, odnośników, cycatów, 😉

W jakim celu? Dla kogo?

Piszę to ze względu i z powodu posiadania choroby o której rodzina i przyjaciele wiedzą i chyba już się przyzwyczaili, akceptują i pomagają w miarę możliwości.

 Znajomi coś tam słyszeli  i  ogólnie mają mnie w nosie.

Piszę dla tych, którzy też się   borykają   z Parkinsonem.

Piszę dla ćwiczenia umysłu i pamięci.

Piszę dla utrzymywania sprawności, rak, palców, stawów,

Piszę dla  utrzymania widzenia i opóźnienia,,,,,,,,,, „ślepnięcia”

Piszę ponieważ jeszcze mogę.

Piszę ponieważ jest to mój blog i strona.

Piszę : wieczorem dla zdrowia , rano dla urody”  J

Pisze  bo idzie zima, dni krótkie

Piszę bo nudao naszej, stetryczenie i zdziadzienie do drzwi puka

Piszę ku pokrzepieniu serc . J

                Ale wracając do naszej szwędaczki, Teraz już będzie z górki.  Tzn trasa będzie jak najbardziej pod górkę ale opowieść  raczej „z”. Czemu? A no bo, ponieważ mógłbym zadowolić chyba wszystkich     – stwierdzeniem , że od wyjazdu z Sapanty  – Czarek wpadł  w ciągły nieustający zachwyt i go zassało. Nobojak opisać stan gościa, który w  sposób ciągły wręcz permanentny,  na każdym zakręcie, każdej górze,  na każdym zjeździe, podjeździe czy nawet na zwyklej płaskiej drodze – nie ważne szutrowej        asfaltowej czy  gliniastej   – poza wydawaniem z siebie dźwięków, typu:  „o rzesz kuź…….. ja pier………… ale,…………. No ku, ……… ja nie mogę….. usiłował  wszystko to co zobaczyła głowa – zachować  na fotografii. A przecież wszyscy wiedzą że to nie wykonalne. Dlatego Michał Głosrozsądku Bartosiak (czyli JA) MUSIALEM tłumaczyć to  Czarkowi. I dla tego on wykonał w Rumunii 300 fotek a ja około …. 800 J,

OK RUSZMY tyłki na szlak. Po cmentarnych zachwytach  -ruszamy w góry Pierwsze wrażenia, zupełnie jak na Ukrainie, podjazd pod górę , półką wzdłuż strumienia,  przechodząca w kamienisty podjazd – tu   trasa zupełnie  jak w Australii, spalone słońcem trawy, liczne krzewy i karłowate drzewka –  dominujący kolor to sucha żółć z  refleksami słońca. Kolejna  już uwaga     –  nasz seryjny d-max , na oponach AT , wspinał się na coraz bardziej strome podjazdy z tak stoickim spokojem i angielską flegmą ( czemu angielską  )  ,  ze zaczynało być to nudne i aż  chciało  się wyjść z ………. Na szczęście   naszym oczom ukazał się widok tak fantastyczny i niesamowity, że opisać się go nie da. Dojechaliśmy do krawędzi skały z której widać było całą Sapantę, okolicę w promieniu ja wiem  ze  100km !!! i gdyby któryś z nas się potknął to miałby sporo czasu na podziwianie skał z lotu ptaka.

Ok , ma być krócej i mniej rozwlekle.  Gdy po około godz. stwierdziliśmy, że czas zobaczyć dzisiaj coś jeszcze, spragnieni kolejnych wrażeń    – zawróciliśmy/zawrócił Czarek osiołka i podskakując  na kamieniach   oraz wydając  wesołe okrzyki typu „yyyyyyyyyyyyooo yyooo” pognaliśmy wg supertraka.

Tu, jako nieustający „nyssanfunman”, z kronikarskiego obowiązku poinformuję, że po drodze trafiliśmy a właściwie on zjechał za nami z gór nissan datsun patrol 160 – cały bagażnik miał załadowany  około 1m3 drzewa – polan, jakby dociętych pod wymiar nissana- stare dobre żelastwo – resory nawet nie przysiadły,  oraz  drugiego:  także 160tkę – czarną, krótką, wypieszczoną – aż łza się w oku zakręciła.

Nie uwieczniona  na fotach – piękna, zlotojesienna trasa (bo ja prowadziłem ), doprowadziła nas pod „Lwią skałę”. Dlaczego lwią ? skała żywcem wyjęta z filmu W. Disneya : „Król lew”.

W momencie naszego przybycia , królował tu Skaza czyli mitsubishi l300 z jakże sympatyczną parą z …………….. Rzeszowa.

Nie chcę tu opisywać , jak Czarek dał ciała, jak przegonił 53letniego, schorowanego, zmęczonego,   rencistę, z zawałem serca,   astmą, gruźlica,   oraz mnóstwem innych chorób współistniejących, powiem tylko:

„#$%^&*()@@#######$$$$#$%$#$%^&*(*&^%$$$####################$$%^&^%$$$$$$$$$$$#$@@@@@#R$@#R%@@@@@@@@@R%$#@$%#@$#$@%#$@%$#^&A&&&&&&&&*********&((((&&(*^(&^(&^(&^(&&*^%$%^&%$^&%%%^^^%$^%%%%^%%%^^^%^&&&&&&&&&&^%^^%^^^^^^^^^^^^$$$$$$$$$$$$$$$%^%$$$$$$%^&*((())(((((((((((((((((((*&^%$%^&*()(*&^%$#$%^&*()_)(*&^%$#@#$#####$#@#$#$#$%^&*()(* „ – nać..

UFF, dzięki temu spacerowi , posiadamy zylion lub pierdzilion  fotek     Maxa-de,  na…… skalE.

Ten   dzień, nagrodził nas jeszcze super widokami rumuńskich/maramuńskich połonin, skąpanych w jesiennym słońcu, magick auersów , pięknym zachodem słońca, nocnym niebem okraszonym setkami gwiazd oraz  …………. szczękającymi z zimna zębami.

Nic to, tak  trzeba było zrobić i spełnić marzenie Czarka – nocleg w namiocie, na połoninie z nieświeciami w  tle.  Hehheheh, ja spałem w zacisznej kabinie ISUZU.

Rumunia bez wampirów cz. III


Czyli tak:

Jesteśmy w Rumunii…….

Wehikuł czasu Ryśka Ridla  rozbrzmiewający  w naszym Isuzu –  sprawił, że:

– jest ciemna noc, pada jakaś mżawka, chłodno, głodno i do Sapanty daleko. Tzn  w jej okolicach  planowaliśmy pierwsze campo/spanie (na dziko  ale w obrębie jakiejś tam cywilizacji- tak dla zorientowania się czy to prawda co mówią o gościnności Rumunów, Romów i ………. Niedźwiedzi zwanych dalej „nieświeciami”. Jednak gdy po wpisaniu w mapy wujka – drogę szybką i cel  – maszyna losująca obwieściła,  że przybędziemy za około 2 godz. A do pokonania mamy jeszcze ponad 90 km. Na zegarkach była już godz 21.00 ( tylko, kurcze wg jakiego czasu ?) czyli komu w drogę temu ciasto.

 I tu mała dygresja – 

Moje oczy obecnie rejestrują całą masę rozbłysków , czy też kolorowych rozgwiazdek lamp samochodów nadjeżdżających z przeciwka a Czarek jakby nic, prze swoim D-maxem jakby w dzień biały…. Ale mu zazdroszczę ………

Jednak już nie długo okaże się,  że  wcale nie będzie tak ławo.: jeden z przejazdów kolejowych wybija ISUZU, w lot koszący, tak, że wszystkie koła, łącznie z zapasowym 😉 tracą kontakt z podłożem. Minięta w locie DACIA  MCV, omal nie przyprawia nas o zawał a „perlisty pot momentalnie skrapia nasze czoła”- lądowanie na Małysza to już zwykła formalność.  Jakieś 30km od Sapanty – to cała masa zakrętów, serpentyn, zjazdów i podjazdów, – ponownie lekki deszczyk, i marznąca mżawka. Miło nie jest , tym bardziej, że kontem oka zauważam, jak Czarusiowi zaczynają kleić się oczy i jak nic łapie go śpioch. Cóż było robić – szybkie zatrzymanie, montaż wykałaczek a.la Jaś Fasola i dalej w drogę – zastosowane wykałaczki , najnowszej generacji  „lajke Bosch” – ( Audycja zawiera lokowanie produktu).

Uff – drogowskaz Sapanta , huuuuurra – dojechaliśmy – cali i zdrowi. Co prawda tu mamy kolejnego zgryza – nie wiemy gdzie nocowanie „na dziko” jakieś pole namiotowe  czy cóś – no i jak to w górach – przymrozki i szron, nie zachęcały do spania pod płótnem.

            Tajne informacje od dobrego ducha ze 100lycy, ratują nas przed odmrożeniem sobie 4ech liter.   W pensjonacie  „Complex Pastravul”, na hasło „pozdrowienia od Romka i Krzyśka z Warszawy” – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, o godzinie 26.98 tj 23.45 sympatyczne dziewczę,  otworzyła dla nas pokój kat lux.  Informując, z uśmiechem na twarzy, że śniadanie podawane jest od godz. 9,00.

            Poranne pianie kurów, ryk nieświeci na rykowisku oraz dochodzące z cerkiewnej wieży śpiewo/modły popa obudziły nas już o…. 8.30.(od teraz ustalamy -czas miejscowy staje się jedynym obowiązującym w obecnej czasoopowiadanioprzestreni). Także szybki prysznic, potem śniadanko i zaczynamy rumuńską przygodę. Z radością na pyskach, zauważamy znajomą naklejkę na drzwiach do jadłodajni, a nasze uszy pieści muzyka jaką wydają znane wszystkim offroaderom simexy. A że ten charakterystyczny poświst słychać praktycznie co kilka minut, zaczynamy zastanawiać się czy to jakiś rajd odbywa się  w okolicy. Ale nie, ALE NIE – tu po prostu wszystkie samochody używają tych opon. Jeepy, Patrole, Suzuki, L200, wszelkiej maści pickupy czy nawet Dacie Dustery  ( -żart- do dusterfow nie było rozmiarów ) na pierwszy montaż, mają wybór – simexy albo simexy.

            Kolejna dykteryjka – w Rumuni samochody terenowe w 99,9% procentach służą do pracy, a spotkaliśmy tam prawie cały przekrój samochodowej braci terenowej, z    rejonizacją , która wywoływała chęć stworzenia jakiegoś compendium wiedzy typu: marka samochodu – kraina geograficzna – albo jakoś tak.

            Krzychu Kylonie – kiszka, przez cały pobyt, mimo usilnych starań Toyoty znaleźliśmy tylko 5 szt – z czego jedna w Sapancie (zgaduj zgadula gdzie ? ), 3 woziły się 120tki – blondi i to na oponach AT L. No i ta jedna, jedyna na szlaku – nazwijmy go „drakulenlandcumoturaen trakt” – ,mam  nadzieję , że na którejś focie będzie widoczna, wiekowa, spracowana  hzjotka43. (tak mi się wydaje, że dobrze rozszyfrowałem szyfra – Czarek Cze – cały w skowronkach tylko westchnął „O DŻIZAS” i wkleił Isuzu w trawers,  omal na środku wsi, ze wstydem dopinał reduktor, gdyż mój wzrok mówił :”sam się wkleiłeś to sam się ……… wyklej”.

NO dobra wracamy do turystyki.

Sapanta, mistyczna miejscowość, gdzie śmierć to dopiero początek, gdzie znajduje się znana chyba wszystkim obieżyświatom „wesoła nekropolia” , kawałek świata, który po prostu TRZEBA  obejrzeć, przyswoić i poczuć. Cóż z tego ze jest to placyk po środku miejscowości,  cóż z tego że wszędzie kwitnie handel typu pańska skórka czy „pyzy gorące pyzy” – dobrze, że nie wołają tu w ojczystym języku :”Ciorba…….. hot” – cóż z tego, że ilość jakże paskudnych napowietrznych kabli elektrycznych czy telefonicznych uniemożliwia zrobienie fajnej fotki, cóż z tego – bo gdy mijasz bramę cmentarza, wszystkie durne dźwięki nikną, zostają z tyłu, takie ciche i nie istotne. Przyglądasz się grobom, tym jakże specyficznym „pomnikom” ludzkiej codzienności, pracy, trudu i co dziwne-nazwa Wesoły cmentarz jakoś tu nie pasuje – dla mnie będzie to błękitny lub niebiański cmentarz. Aby dopełnić mistycyzmu tego miejsca, nagle zaczynają wznosić się z pięknej wieży cerkiewnej,  wprost ku niebu, modły- zaspiew jakiegoś popa i już tak będą słyszalne aż do……

Dla mnie jest to pewniak: w moich podróżach, klimat miejsca, nastrój i mistycyzm otoczenia, widok na przepiękne góry w tle, sprawiają, że długo, będzie to pierwsze miejsce „naj” na mojej liście: co trzeba zobaczyć i poczuć” – o jakże się wtedy myliłem.

Ale nie wyprzedzajmy wypadków J

RUMUNIA BEZ WAMPIRÓW. Cz. II To był bardzo chytry plan ;)

Trasa zaczynała się od tego, aby w jakiś cwany sposób zaoszczędzić na winietkach – czyli wbijamy w googlemapsiory: „omijaj trasy płatne, autostrady, promy” i zerkamy z niepokojem na wynik- 770km do upragnionej Romanii – EEE tam luzik ,na dwóch kierowców, zaprawionych w bojach globtrotuarów to jak wypad dookoła komina w Pruszkowie (jest nas dwóch – nikt ze znajomych nie podjął rękawicy) – i chyba dobrze. Natomiast co do nawigacji – tu mamy taki  maluśki (oj maluśki, maluśki J ) kłopocik – ja posiadam  mapy RO z 2005 (garminowskie) do tego sztabówki 40to letnie 50tki i gdzie nie gdzie 100tki na Oziego, wspomagany  trackami kolegi, a na dodatek Czarek zaufał wujkowi guglowi – jakby coś , to wprowadzimy znaną wielką improwizację.

No cóż, gdyby ten tekst popełniał Czarek  – tu , w tym miejscu walnąłby długi i soczysty monolog  na temat mojego pakowania się na wyjazd – Reńka, Natka i Julka – szczerze Wam współczuję – toż to jest po  prostu Ebenezer Skrudż,- każdą skrytkę   w samochodzie (przepraszam  w chłodni) sprawdzał po 3 razy – czy czego nie da się jeszcze upchnąć tak  żeby w samochodzie jechało z nami …………….. powietrze.     Nic to, czas ruszać w drogę – i tak nie zauważył skrzętnie powrzucanych gdzie się dało snickersów, batonów czy sezamek.(ków).

Jeszcze dwa słowa odnośnie trasy: założenia – jedziemy po kosztach, śpimy w namiotach objeżdżamy RUMUNIĘ  „dookoła” zaliczając wg  nas najciekawsze trasy:

Zaczynamy w Sapancie, potem ruszamy wg tracków do „skałek” widokowych, następnie wbijamy się na „ Lwią skałę”, jedziemy na Maramuresz – kolejny etap na trasę Transfogarską potem na „Strategicke”, następny etap to płynne przejście w Transalpinę   przejazd do początku, zawrotka, kolejny przebitka to góry Areda , zwiedzenie jaskini niedźwiedziej  a potem ………… się zobaczy. I tu wyjaśnienie – jakoś zupełnie nie ciągnęło nas do Bran, Transylwanii czy do Vlada Palownika – chyba podświadomie zostawialiśmy sobie te atrakcje na przyszły raz (ble, ble, blllle blle).

            Polskę przeskoczyliśmy w miarę płynnie, szybko i bezproblemowo.

Zwyczajowe śniadanie u Tiffaniego na oszronionej trawie, pod krzyżem „gdzie przydrożny Chrystus stał”, potem ani się obejrzeliśmy minęliśmy Barwinek – i nawet nie zauważyliśmy kiedy znaleźliśmy się na Słowacji.

Tu droga wiodła  wzdłuż pięknego  jeziora , ( a może sztucznego zalewu, któż to wie 😉 ) , mijaliśmy ciekawe, zamki , runy i inne tego typu atrakcje – ale że cel mięliśmy na dzisiaj ściśle wyznaczony  – nie zawracaliśmy sobie nimi głowy.

Kolejny  kraj, powitał nas z nie nacka a może i z nacka?.  Oczekując na przejazd składu pociągów „pod specjalnym nadzorem” (znając Lutka pasję kolejową, chcieliśmy uwiecznić tego pociunga na foto), ą ze trochę to trwało, zacząłem „ślabizować” nazwę miejscowości po drugiej stronie przejazdu  – brzmiało to tak: ”egresztoopprrrocessorsdeprresz” w zapisie fonetycznym a bardzo dowolnym tłumaczeniu –„witajtaburokiwnaszympiknymiescieonazwiektórejniktnieprzeczyta. Po kolejnym wybuchu śmiechu ruszyliśmy – tym razem już do granicy z Rumunią.  Czarek „jak przystało na młodego ojca rodziny,” obeznany z wszelkimi rodzajami gier słowno- muzycznych – mających na celu odwrócenie uwagi dzieci o stałego punktu programu – czyli :”dalekojeszcza”   – zdradził mi sposób na węgierskie czardasze czyli grę polegająca na czytaniu na głos nazw miejscowości na „drogowszkazach”  – wyrywa ten kto zdąży prawidłowo sczytać nazwę miejscowości. Oczywiście wygrałem w cuglach – bez błędnie odczytując: ”A JAK”.

Kolejny kawałek „romanian przygoden” – Mój wspólnik, czy też współuczestnik expedycji  czyli ( od tej pory używamy specyficznych ale jakże adekwatnych do sytuacji skrótów ) – CZEZARY CZ – wynalazł sobie tylko znanymi sposobami.:  super fajne przejście graniczne Węgiersko/Rumuńskie Zajta/Pelesz. Skracało znacząco czas i drogę do Sapanty, gdzie planowaliśmy pierwszy kamp. Wyglądało to tak: droga kat. 2giej w standardach RU, natomiast w Polsce takiej jakości i kategorii drogi prowadzą np., do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych szeroko nad błękitnym świdrem rozciągnionych. Na lekkim nasypie wyglądającym jak grobla , na całej szerokości drogi stały sobie dwa szlabany – jak nic wykonane przez spawaczy ze ZRUGu. Dalej  wykwintny kontener biurowo/socjalny typu blaszak oraz …. ? Dacia Duster, która służyła za podpórkę dwóm znudzonym strażnikom granicy.

Na szlabanie, można było (mimo , że już się lekko ściemniało) odczytać napis : granica państwa, czynna codziennie w godzinach 9.00-18.00. Zaczynamy się więc zastanawiać czemu ci śniadzi synowie Drakuli nie podnoszą tych zapór???  Jako wielojęzyczny , Czarek wyruszył na przeszpiegi- czyli próby nawiązania przyjacielskiej gadki. Rumuńscy pogranicznicy, lekko rozbawieni widokiem naszych zawiedzionych gąb – wyjaśnili  nam , że i owszem jesteśmy jeszcze 2 min przed czasem ALE, ale, w Rumunii mają inny czas. Inny ?? tzn. za tym badylkiem w poprzek drogi przenosimy się  w czasie o godzinę do przodu i mamy już 18,58 – ot taki wehikuł czasu.

Chciał nie chciał, zawróciliśmy naszego „mułka” ( tzn. oczywiście Czarek Cz manewrował na kilka razy, aby przód był z tyłu a tył z przodu) i drogą tylko trochę lepszej jakości pognaliśmy do całodobowego przejścia granicznego Petea.

Tu odprawa (jak by nie patrzeć granica SCHOENGEN ), 7,5 min i jesteśmy w kraju Vlada Palownika vel Draculi.

A co widzieliśmy, dalsze nasze przygody i perypetie – opowiemy w kolejnych częściach dobranocek, z cyklu „ Jak to w Rumunii bez wampirów bywało”.

Kolejny odcinek mojej opowieści , będzie trochę poważniejszy – muszę w skrócie opisać sytuację z moim sublokatorem.

Czarek a jednak było nas 3ech na wyjeździe : Ty , Ja no i ten co stale dopomina się prawa do „samodzielności  🙁  – Parkinson.   

Rumunia tym razem bez wampirów.

RUMUNIA BEZ WAMPIRÓW.

Cz I

Od wielu, wielu lat,…………….

Od czasów gdy słońce było bogiem…….

Od pamiętnych „wypadów” z Zetorem, na „Kozackie wertepy”…………..

potem z kumplami coroczne „wakacje” na połoninach, stepach i w górach  Ukrainy, zaczęły powoli się przejadać.

Po każdym powrocie,  syci orki, błota po klamki, rwących strumieni, kamienistych rzek,  palonych wciągarek, zrywanych taśm asekuracyjnych, przepraw „drogami” które widział tylko  Siwy, ognisk do rana , „planowania planów” -zaczynało się snucie marzeń o kolejnych podróżach i krajach do zwiedzenia, zdobycia.

Gdy po raz kolejny zaskoczony obcą, zmęczoną twarzą  pojawiającą się rano w lustrze, uświadamiałem sobie, zwiększające się z dnia na dzień ograniczenia chorobowe.  Plamka żółta stwierdziła, że ma mnie w nosie i chce być  „szara”, gdy podstawowym daniem od  którego zaczynam dzień jest 125 mg Nakomu, i bez zapasu tej żółtej  „weź pigułki”- nie mam co wychodzić z domu, że każdy wyjazd 70km na działkę staje się ekspedycją na miarę zdobycia bieguna piechotą – pomyślałem : teraz albo nigdy.

I właśnie wtedy, stał się cud – Czarek stwierdził, że ma kryzys wieku średniego – rzucił  pracę, kupił czerwone porsche cabrio – żonę z dziećmi wywiózł do Chorwacji , i …………….. zaczął się nudzić.

Porsche przerobił na „kampera” Isuzu D-max i zaczęło się knucie – a może by tak wreszcie zrealizować marzenia o zwiedzeniu ……………..Rumunii? Kraj, który od dawna w naszych planach z różnych względów nieosiągalny – nagle stał na wyciągnięcie ręki. No  bo czemu nie ? : ja – rencista( bardzo proszę o nie myleniu z rentierem) , starszy pan, bez obowiązku świadczenia pracy,  – z kiepskim wzrokiem – dzięki temu praktycznie nie widząc wybranej przez Czarka drogi – nie oponowałem gdy nasze ISUZU ślizgało się na ośnieżonych stokach „Strategicki” – pilot idealny. 

 Czarek – również bardziej bezrobotny – niż rentier  – nie wiem co naobiecywał Reńce ( pewnie 3 tygodnie na lazurowym wybrzeżu  J , czy też nastraszył  – grunt, że w poniedziałek decyzja zapadła- w piątek ruszamy.

I tu zaczęła się zabawa oraz  schody.

Isuzu wymagało dopieszczenia elektryki – skończyło się tym , ze kierunkowskazy mrugały jak chciały, przetwornica  działała gdy się  ją ładnie prosiło , ale jak wszyscy wiecie co to dla nas – jak będzie potrzeba to się poprawi.

Kolejny problem to okazało się, że samochód terenowy jakim bez wątpienia jest d-max – w konfiguracji z zabudową lodziarza, nie posiada koła zapasowego !!!!!.

Cóż było robić, nasza lodziarka została doposażona  w zapas od mojego Pajero. 2wie  godziny prac ręcznych i zapas został podwieszony w przeznaczonym do tego miejscu. – gdzie do dzisiaj sobie wygodnie podróżuje. Oczywiście to czy koła są zamienne i w ogóle zapas pasuje – mięliśmy sprawdzić gdy zajdzie taka potrzeba lub konieczność. W sumie morale skoczyło o 99,9 % – mamy zapas.

Czas szybko zasuwa i nie  wiele zostaje go na przemyślenia czy logiczne działania.

W pewnym momencie, obaj stwierdziliśmy , że skoro jedziemy we 2óch – to jako rozsądni, poważni panowie – jedziemy na totalną turystykę , na zwiedzanie PO ASFALTACH – tylko, że poza kultowym, wesołym cmentarzem  ( którego lokalizację znaliśmy w przybliżeniu ), to praktycznie nie mamy żądnych traków do innych atrakcji.

I tu pojawia się nasz przyjaciel, Romek- który Rumunię zna jak siedzenie swojego motocykla, Romek, który już kiedyś ratował nasze dupska w dużo trudniejszej sytuacji !

Po kilku telefonach do Globa , po kilku emilach z Romkiem – mieliśmy chytry plan – „jak w tydzień” objechać jesienną Rumunię.

Ale o tym już w części  drugiej J

Dla wszystkich, którzy szukają przygody poza utartymi szlakami…