RUMUNIA BEZ WAMPIRÓW. Cz. II To był bardzo chytry plan ;)

Trasa zaczynała się od tego, aby w jakiś cwany sposób zaoszczędzić na winietkach – czyli wbijamy w googlemapsiory: „omijaj trasy płatne, autostrady, promy” i zerkamy z niepokojem na wynik- 770km do upragnionej Romanii – EEE tam luzik ,na dwóch kierowców, zaprawionych w bojach globtrotuarów to jak wypad dookoła komina w Pruszkowie (jest nas dwóch – nikt ze znajomych nie podjął rękawicy) – i chyba dobrze. Natomiast co do nawigacji – tu mamy taki  maluśki (oj maluśki, maluśki J ) kłopocik – ja posiadam  mapy RO z 2005 (garminowskie) do tego sztabówki 40to letnie 50tki i gdzie nie gdzie 100tki na Oziego, wspomagany  trackami kolegi, a na dodatek Czarek zaufał wujkowi guglowi – jakby coś , to wprowadzimy znaną wielką improwizację.

No cóż, gdyby ten tekst popełniał Czarek  – tu , w tym miejscu walnąłby długi i soczysty monolog  na temat mojego pakowania się na wyjazd – Reńka, Natka i Julka – szczerze Wam współczuję – toż to jest po  prostu Ebenezer Skrudż,- każdą skrytkę   w samochodzie (przepraszam  w chłodni) sprawdzał po 3 razy – czy czego nie da się jeszcze upchnąć tak  żeby w samochodzie jechało z nami …………….. powietrze.     Nic to, czas ruszać w drogę – i tak nie zauważył skrzętnie powrzucanych gdzie się dało snickersów, batonów czy sezamek.(ków).

Jeszcze dwa słowa odnośnie trasy: założenia – jedziemy po kosztach, śpimy w namiotach objeżdżamy RUMUNIĘ  „dookoła” zaliczając wg  nas najciekawsze trasy:

Zaczynamy w Sapancie, potem ruszamy wg tracków do „skałek” widokowych, następnie wbijamy się na „ Lwią skałę”, jedziemy na Maramuresz – kolejny etap na trasę Transfogarską potem na „Strategicke”, następny etap to płynne przejście w Transalpinę   przejazd do początku, zawrotka, kolejny przebitka to góry Areda , zwiedzenie jaskini niedźwiedziej  a potem ………… się zobaczy. I tu wyjaśnienie – jakoś zupełnie nie ciągnęło nas do Bran, Transylwanii czy do Vlada Palownika – chyba podświadomie zostawialiśmy sobie te atrakcje na przyszły raz (ble, ble, blllle blle).

            Polskę przeskoczyliśmy w miarę płynnie, szybko i bezproblemowo.

Zwyczajowe śniadanie u Tiffaniego na oszronionej trawie, pod krzyżem „gdzie przydrożny Chrystus stał”, potem ani się obejrzeliśmy minęliśmy Barwinek – i nawet nie zauważyliśmy kiedy znaleźliśmy się na Słowacji.

Tu droga wiodła  wzdłuż pięknego  jeziora , ( a może sztucznego zalewu, któż to wie 😉 ) , mijaliśmy ciekawe, zamki , runy i inne tego typu atrakcje – ale że cel mięliśmy na dzisiaj ściśle wyznaczony  – nie zawracaliśmy sobie nimi głowy.

Kolejny  kraj, powitał nas z nie nacka a może i z nacka?.  Oczekując na przejazd składu pociągów „pod specjalnym nadzorem” (znając Lutka pasję kolejową, chcieliśmy uwiecznić tego pociunga na foto), ą ze trochę to trwało, zacząłem „ślabizować” nazwę miejscowości po drugiej stronie przejazdu  – brzmiało to tak: ”egresztoopprrrocessorsdeprresz” w zapisie fonetycznym a bardzo dowolnym tłumaczeniu –„witajtaburokiwnaszympiknymiescieonazwiektórejniktnieprzeczyta. Po kolejnym wybuchu śmiechu ruszyliśmy – tym razem już do granicy z Rumunią.  Czarek „jak przystało na młodego ojca rodziny,” obeznany z wszelkimi rodzajami gier słowno- muzycznych – mających na celu odwrócenie uwagi dzieci o stałego punktu programu – czyli :”dalekojeszcza”   – zdradził mi sposób na węgierskie czardasze czyli grę polegająca na czytaniu na głos nazw miejscowości na „drogowszkazach”  – wyrywa ten kto zdąży prawidłowo sczytać nazwę miejscowości. Oczywiście wygrałem w cuglach – bez błędnie odczytując: ”A JAK”.

Kolejny kawałek „romanian przygoden” – Mój wspólnik, czy też współuczestnik expedycji  czyli ( od tej pory używamy specyficznych ale jakże adekwatnych do sytuacji skrótów ) – CZEZARY CZ – wynalazł sobie tylko znanymi sposobami.:  super fajne przejście graniczne Węgiersko/Rumuńskie Zajta/Pelesz. Skracało znacząco czas i drogę do Sapanty, gdzie planowaliśmy pierwszy kamp. Wyglądało to tak: droga kat. 2giej w standardach RU, natomiast w Polsce takiej jakości i kategorii drogi prowadzą np., do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych szeroko nad błękitnym świdrem rozciągnionych. Na lekkim nasypie wyglądającym jak grobla , na całej szerokości drogi stały sobie dwa szlabany – jak nic wykonane przez spawaczy ze ZRUGu. Dalej  wykwintny kontener biurowo/socjalny typu blaszak oraz …. ? Dacia Duster, która służyła za podpórkę dwóm znudzonym strażnikom granicy.

Na szlabanie, można było (mimo , że już się lekko ściemniało) odczytać napis : granica państwa, czynna codziennie w godzinach 9.00-18.00. Zaczynamy się więc zastanawiać czemu ci śniadzi synowie Drakuli nie podnoszą tych zapór???  Jako wielojęzyczny , Czarek wyruszył na przeszpiegi- czyli próby nawiązania przyjacielskiej gadki. Rumuńscy pogranicznicy, lekko rozbawieni widokiem naszych zawiedzionych gąb – wyjaśnili  nam , że i owszem jesteśmy jeszcze 2 min przed czasem ALE, ale, w Rumunii mają inny czas. Inny ?? tzn. za tym badylkiem w poprzek drogi przenosimy się  w czasie o godzinę do przodu i mamy już 18,58 – ot taki wehikuł czasu.

Chciał nie chciał, zawróciliśmy naszego „mułka” ( tzn. oczywiście Czarek Cz manewrował na kilka razy, aby przód był z tyłu a tył z przodu) i drogą tylko trochę lepszej jakości pognaliśmy do całodobowego przejścia granicznego Petea.

Tu odprawa (jak by nie patrzeć granica SCHOENGEN ), 7,5 min i jesteśmy w kraju Vlada Palownika vel Draculi.

A co widzieliśmy, dalsze nasze przygody i perypetie – opowiemy w kolejnych częściach dobranocek, z cyklu „ Jak to w Rumunii bez wampirów bywało”.

Kolejny odcinek mojej opowieści , będzie trochę poważniejszy – muszę w skrócie opisać sytuację z moim sublokatorem.

Czarek a jednak było nas 3ech na wyjeździe : Ty , Ja no i ten co stale dopomina się prawa do „samodzielności  🙁  – Parkinson.   

Dodaj komentarz